czwartek, 18 listopada 2010

się żyje

Żyjemy, pracujemy i cieszymy się tym co mamy :)
Ostatnio usłyszałam pytanie "co sądzisz o tym żebyśmy pomyśleli o dziecku?". Zdębiałam...
Przecież jakiś czas temu bardzo pragnęłam dziecka, chciałam żeby już istniało. A teraz?
Chcę i nie chcę.
Boję się że być może nie podołam obowiązkowi bycia matką. Jestem cierpliwa, odpowiedzialna i wiem, że to nie zabawa ale... Dziecko wcale nie jest trudno wprowadzić na świat, schody zaczynają się wtedy kiedy trzeba to dziecko wychować, zapewnić mu byt i stworzyć ciepło domowego ogniska.
Mamy jeszcze czas na te rozmowy, oboje wiemy że najpierw trzeba się zaręczyć, wziąć ślub a dopiero potem myśleć o dziecku. Tylko kiedy my mamy to zrobić?
___________________________
Jutro jadę do lekarza na kontrolę, mam nadzieję że dowiem się, że torbiel zniknęła i jestem już zdrowa :)
___________________________
Z rzeczy przyjemniejszych, mój tatuażowy nabytek :)

piątek, 12 listopada 2010

o wyjeździe

Nareszcie jestem w domku :) przylecieliśmy przed wczoraj. Cieszę się i się nie cieszę. Zostawiłam tam moją bratanicę, brata, bratową, bratanka, tatę. Ciężko było mi się żegnać z bratanicą obie płakałyśmy w głos. W piątek zrobiłam sobie tatuaż, Dupek też. Zaszaleliśmy. Oboje mamy na wewnętrznej stronie nadgarstka i oboje mamy to samo, chiński znak szczęścia. Jego rodzice jeszcze nie zobaczyli, mam nadzieję że Go nie wyrzucą z domu :P
Więcej napiszę jutro kiedy dojdę do siebie, rozpakuję się itede :)

__________________________________
Postanowiłam, że opiszę wszystko w jednym żeby zamknąć wyjazd raz na zawsze :)
Pojechaliśmy 21 września - a właściwie polecieliśmy. Strasznie bałam się lotu - wiadomo pierwszy raz. Przy starcie, skręcaniu i lądowaniu ściskałam muskuł dupka mojego :) Pierwsze 2 tygodnie oswajaliśmy się z miastem. Zobaczyłam w końcu po roku czasu moją ukochaną - moją bratanico chrześniaczkę :) no i bratanka. Pomogliśmy się mojemu bratu przeprowadzić do nowego domu. Mieszkaliśmy z moim tatą. 3 października poszliśmy pierwszy dzień do pracy na 12 godzin. Właściwie to był taki dzień który ominęła organizacja. W ogóle nie wiedzieliśmy co robić trochę tu trochę tam.Potem przez 5 dni pracowaliśmy po 6 godzin. Ja zazwyczaj przez te dni byłam na pakowaniu czyli łapaliśmy tacki z jabłkami z taśmy, pakowaliśmy w woreczki, metkowaliśmy i po 10 sztuk do kartonu i z powrotem na taśmę, Dupek za to na patyczkach czyli obrywał ogonki z jabłek i wtykał w to miejsce patyczki.
Potem od siódmego dnia zaczęły się dwunastki, czyli 12 godzin stania i non stop praca. Nie wolno było ani się na chwilę oprzeć o blat ani postać bezczynnie. Ja zazwyczaj maczałam jabłka w czekoladzie i obsypywałam albo posypką albo malutkimi piankami marshmallow. Przy odrobinie szczęścia poszliśmy nawet razem na przerwę, bo nie wiem czemu ale tam mają taki głupi zwyczaj że rozdzielali pary - chore...
Z dniem wolnym raczej też było ciężko, bo jak mi przypadł w czwartek to Jemu w piątek. Całe szczęście mieliśmy dobrego przełożonego ds. personelu itepe, bo pozwalał nam się zamieniać więc wolne mieliśmy razem :)
Ostatnie dwa tygodnie dostaliśmy się pod skrzydła mojej bratowej kuzyna i do końca pracowaliśmy już razem bo u niego jak o 8 rano zaczęliśmy pracę to w tym samym miejscu pracowaliśmy do 20 więc nikt wyższy stanowiskiem nie mógł nas rozdzielić :) U niego maczaliśmy jabłka a toffi które tak na prawdę jest karmelem :) przynajmniej dla Anglików.
Ostatni dzień pracy czyli czwartek 4 listopada. Po południu byliśmy już w pracy a w sobotę poszliśmy zrobić sobie tatuaż :) marzyłam o nim od lat, a przy okazji Dupek się skusił, zapłaciliśmy po 20 funtów. W piątek wieczorem pojechaliśmy po wypłatę a potem poszliśmy nad morze na święto ognia. Dziwny zwyczaj a raczej okazja do wypicia :) Oni zbierają meble wynoszą je na podwórko, ulicę lub morze i palą je przy czym puszczają fajerwerki. W sobotę pojechaliśmy do mojego brata na małą popijkę :) z bratową siedziałyśmy do 2 w nocy. W niedzielę w mojej mamy urodziny wzięłyśmy moją chrześniaczkę i poszłyśmy na miasto, do kasyna, nad morze i na spacerek. Małej tak się podobało że aż nie chciała wracać do domu. W poniedziałek ostatnie zakupy i pakowanie, trochę było mi już smutno. We wtorek o 10 wyjazd na lotnisko a chwilę później pożegnanie z Małą, było mi bardzo ciężko bo nie wiem kiedy teraz ją zobaczę, obie płakałyśmy. Całą drogę na lotnisko przepłakałam.
Lot minął spokojnie i bez turbulencji. A kiedy postawiłam nogę na polskiej ziemi poczułam się jak w domu :) Wylądowaliśmy o 17:05 w Warszawie a w domu byłam dopiero koło 21 bo wyjechać z Warszawy o tej porze graniczyło z cudem.
Wczoraj byłam już w pracy a dziś odpoczywam. Jeszcze do siebie nie doszłam.
Mam nadzieję, że wrócimy tam w przyszłym roku. Rozmawialiśmy z moim bratem i z naszymi zawodami nie byłoby nam tam ciężko. Jego rodzice z wczorajszej rozmowy wywnioskowałam, że nie mieliby nic przeciwko. Zobaczymy :)
Teściowa nawet ucztę z moim ulubionym jedzeniem przygotowała :)

To by było tyle na temat wyjazdu :)